No właśnie ile powinno Cię łączyć z drugim człowiekiem, żeby spędzić z nim całe życie?
Dziś nie będę się wymądrzać, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Czy potrzeba czegoś więcej niż silnego uczucia?
Czy tak szeroko pojęty światopogląd może nas ostatecznie poróżnić?
Czy musimy mieć wspólne pasje, a może wystarczy jedna lub wcale?
Czy można zakochać się w człowieku nie znając go?
Czy poznając go lepiej, można się odkochać?
Czy chwilowa różnica zdań zostawia bliznę?
Czy wybierając drugą połówkę, mam mieć zawsze w kieszeni listę "co musi mieć mój wymarzony model" bo inaczej się nie uda?
Jak często można pójść na kompromis?
Dziś nie będę się wymądrzać, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Czy potrzeba czegoś więcej niż silnego uczucia?
Czy tak szeroko pojęty światopogląd może nas ostatecznie poróżnić?
Czy musimy mieć wspólne pasje, a może wystarczy jedna lub wcale?
Czy można zakochać się w człowieku nie znając go?
Czy poznając go lepiej, można się odkochać?
Czy chwilowa różnica zdań zostawia bliznę?
Czy wybierając drugą połówkę, mam mieć zawsze w kieszeni listę "co musi mieć mój wymarzony model" bo inaczej się nie uda?
Jak często można pójść na kompromis?
Tych pytań mogłaby postawić więcej, ale dziś szczególnie zastanawia mnie sposób myślenia partnerów na tym samym etapie życia. Zrozumiałym jest, że student i emeryt mają inne priorytety i czego innego od życia oczekują, inne wyzwania przed nimi. Ale kiedy osoby będące w podobnym punkcie linii życia nagle ścierają się w wizji o tym co dalej, to... To każdy ma do tego prawo.
Ciągle o tym zapominam. Każdy ma prawo żyć jak chce. Każdy ma prawo być szczęśliwym. Ale co wtedy, gdy próbujemy żyć razem, a mamy zupełnie inne recepty na szczęście? Zupełnie? A może tylko trochę? Czy uda się to pogodzić? A może za rok to się zmieni, bo ziemia nagle przestanie wymykać się spod nóg i spojrzymy na perspektywy przychylniej? Jak dużo złego musi się wydarzyć żebyśmy w końcu zauważyli ogrom dobrego? A może mamy wobec siebie zbyt duże wymagania? Wobec siebie? Czy wobec tej drugiej osoby? Czy wymagamy w ogóle od siebie, nawet gdy inni od nas nie wymagają?
Ciągle o tym zapominam. Każdy ma prawo żyć jak chce. Każdy ma prawo być szczęśliwym. Ale co wtedy, gdy próbujemy żyć razem, a mamy zupełnie inne recepty na szczęście? Zupełnie? A może tylko trochę? Czy uda się to pogodzić? A może za rok to się zmieni, bo ziemia nagle przestanie wymykać się spod nóg i spojrzymy na perspektywy przychylniej? Jak dużo złego musi się wydarzyć żebyśmy w końcu zauważyli ogrom dobrego? A może mamy wobec siebie zbyt duże wymagania? Wobec siebie? Czy wobec tej drugiej osoby? Czy wymagamy w ogóle od siebie, nawet gdy inni od nas nie wymagają?
Damn...! Ciekawe czy za 60 lat będę miała cudowne odpowiedzi na te pytania...