niedziela, 7 lutego 2016

Chłopak z tatuażem

Banalny dramat romantyczny, czy zaskakujący epizod w życiu? 


Nawet jeżeli uważasz, że twardo stąpasz po ziemi i tak jest w Tobie kropla naiwności, która przy zdolnościach przebiegłego człowieka, może rozlać się na całego Ciebie… 

To ja jestem siódmym, brakującym ogniwem tego bloga. Sowa. Sowa zła wymowa, albo Sówka Imprezówka albo jeszcze inaczej dla innych Sowa Sowa… Dlaczego nie pisałam wcześniej? Uwielbiam swoją pracę i to ona mnie pochłania. Pewnie wielu z Was może się wydawać, że wracanie do domu z pracy i zajmowanie się tam pracą jest głupie. Nie wiem. Może ja jestem głupia. Ale to lubię i nic nikomu do tego :D Ciekawe jest to, że brałam się za napisanie posta już nie raz, ale teraz dopnę to na ostatni guzik. Otóż… Dziś napiszę o historii, która może wydaje się być filmem, a dla mnie to była codzienność. 

Jeśli zaczynasz to czytać, daj mi szansę dokończyć. Nie po to żeby zająć Twój czas, a żebyś była ostrożniejsza. Zacznę od początku. Do naszej firmy została zrekrutowana nowa grupa szkoleniowa. Wśród uczestników szkolenia zjawił się przystojny facet, za którym zaczynają wzdychać wszystkie dziewczyny w pracy. Dużo o sobie mówił, z wykształcenia rehabilitant i terapeuta zajęciowy. Zaczął pracę i z dnia na dzień zniknął na kilka miesięcy. Okazało się, że odezwały się problemy z nogą, które miał w przeszłości i spędził ten czas w szpitalach na rehabilitacji. W lipcu wrócił i zaczął z powrotem podbijać serca naszych pracownic. Tak się złożyło, że był z jego jeszcze wtedy obecną dziewczyną, z którą wiecznie się kłócił. Zaczął też pisać do mnie. Był tak idealny, że aż żal było to odrzucić. Kiedy potrzebował dachu nad głową, bo rozstał się z psychopatką (jak ją nazywał), wprowadził się do mnie. I zaczęło się moje kolorowe pół roku… Sprawił, że przez jakiś czas byłam z nim bardzo szczęśliwa. Wkupił się fantastycznie w moją rodzinę. Był adoptowany i pochodził z patologicznej rodziny, która na pewno życia mu nie ułatwiła. Moja mama w odpowiedzi na jego trudne i przesrane życie, próbowała mu stworzyć dom, którego może mu brakowało. Osoby, które mnie znają wiedzą, że nie wiem, co by się musiało stać, żebym zjadła żurek… No i tak przychodząc po pracy do rodziców on jadł ile wlezie, a ja patrzyłam, bo głód nie był silniejszy od nienawiści do białej kwaśnej zupy, z białym jajkiem i białą kiełbasą. Oczywiście jest to jeden z przykładów, który może wydawać się głupi, ale to jest czubek góry lodowej, tego jak potrafił wykorzystać moją rodzinę.

To jest coś z czego ten człowiek żyje. Ojciec pomógł załatwić mu pracę, matka ratowała jak zatruł się grzybami. Zaskarbił sobie sympatie moich braci, sąsiadów, znajomych rodziny i moich. Krzywdził zwykłą codziennością. Zdradzał na prawo i lewo. Tu jedna z Piły, tu z Kalisza, tam ze Szczecinka. I wszystko to pod moim nosem. Udawał, że choruje. On tym żył i żyje dalej. Zapomniał tylko, że KARMA WRACA. Wynajął w Pile mieszkanie na Bohaterów Stalingradu. Wiecie po co je miał? Żeby kiedy ja byłam w pracy, bzykać co popadnie. Przyszedł dzień, kiedy odzyskałam pieniądze, które fizycznie mu pożyczyłam. Zapomniał tylko oddać za utrzymywanie go, sprzątanie mu i gotowanie obiadów. Tak się składa, że tego nigdy nie odzyskam. Kiedy jeździł do Poznania, niby do rodziców, zawsze szwędał się po hotelikach, motelach i znajomych. Nigdy ich nie odwiedzał. A dlaczego? Bo nie ma już czego u nich szukać. Skrzywdził ich tak samo jak każdą kobietę, która naiwnie chciała mu pomóc i tworzyć z nim dom i rodzinę. Przyszedł dzień, kiedy przyznałam się mojemu przyjacielowi i bratu, że mam zamiar z tym skończyć i wyrzucić go z domu. Miałam mnóstwo dowodów, bo chłopak zapomniał, że Messenger i jego ukochane Badoo aktualizują się na każdym urządzeniu. Zrobiłam screen’y z rozmów, które prowadził ze swoimi dupami.


WYKORZYSTYWAĆ. 


I z kumplem, któremu napisał: „Nie jesteśmy razem. Znaczy ona myśli, że jesteśmy, ale tak nie jest…”. Sympatycznie jak na gościa, który mieszka z Tobą, śpi w jednym łóżku i dzieli życie, nieprawdaż? Wróciłam z pracy jak gdyby nigdy nic. Wlałam lampkę wina, poczekałam, aż moi koledzy i brat będą pod klatką. Odpaliłam papierosa i powiedziałam, żeby podszedł, to mu coś pokażę. Rzuciłam mu przed nos zrzuty z ekranów, które niosły jego całą historię kłamstw i oszustw… Powiedziałam: Masz trzy minuty na zapoznanie się z tym, dwadzieścia minut na spakowanie i wypier*****. Spakował się i przeprosił. Pewnie zrobił to ze strachu przed chłopakami, którzy całe przedstawienie oglądali z kanapy, popijając piwko. Gdzie pojechał z kilkoma torbami? Do równie naiwnej dziewczyny, która przenocowała go. Na drugi dzień pojechał do pracy. A tam co? Niespodzianka… Aresztowała go policja na kilkudziesięciodniową odsiadkę… Czyżby niewyjaśnione problemy z prawem z przeszłości? Jego rzeczy zniknęły. A przy sobie miał przysłowiowe nic. Idąc do pracy nie mamy raczej zwyczaju zabierania ze sobą dorobku całego życia… Przynajmniej ja nie mam. Szybko okazało się, że jego była dziewczyna, która wyrzuciła go z domu zanim zamieszkał u mnie, nie była psychopatką. Jest bardzo fajną kobietą, która ułożyła sobie na nowo życie. W ustach tego człowieka, każdy kto w naszym mniemaniu jest normalny, ocieniany jest jak psychopata. Tylko, że psychopatą w tym przedstawieniu jest on.

Wiecie jak zrobił mi krzywdę? Nie tym co mi zrobił, ale tym jak wykorzystał moją rodzinę. Dla kogoś takiego jak ja, dla kogo rodzina jest najwyższą wartością, to był największy cios. Jednak wszyscy się szybko po tym pozbierali. Ja na drugi dzień w pracy, byłam lżejsza o całą porobioną sytuacje. 

NIE NAPISAŁAM TEGO PO TO, ŻEBY WYLAĆ SWOJE ŻALE, ALE ŻEBY WAS PRZED NIM OSTRZEC. MA MNÓSTWO DŁUGÓW I SPRAW W SĄDZIE. A CZAS, KTÓRY RZEKOMO SPĘDZIŁ W SZPITALU OD MARCA 2015 SPĘDZIŁ PO PROSTU W WIĘZIENIU… 

Czyli to, że zamknęli go 12 stycznia, nie było jego pierwszą wizytą w polskim pierdlu…

Nie życzę najgorszemu wrogowi, żeby ktoś taki stanął mu na drodze. Wysysa z człowieka wszystko co najlepsze. Dziewczyny, miejcie głowy na karku. A jeśli macie być z kimś takim, to lepiej, żebyście były same. Gwarantuję, że będziecie najszczęśliwsze pod słońcem. Tak jak ja dziś. 

Peace&Love

Owl.

Strefa komfortu

"Wyjść ze strefy komfortu, gdzie może szału nie ma, ale jakoś leci i pobiec w nieznane. Koło kręci się dalej, a przed nami jeszcze ogromna ilość kroków do wykonania. Może ten jeden, ryzykowny, egocentryczny akurat się opłaci?"

To słowa HNA, nad którymi myślałam przez ostatni tydzień w każdej chwili, kiedy tylko mój umysł był wyzwolony od pracy, uczelni czy innych problemów. Strefa komfortu proszę Państwa. O tym będą dzisiejsze wypociny waszej ulubionej felietonistki. 

Czy każdy zna granice swojej strefy komfortu? Ja próbowałam je określić i okazało się, że taka strefa u mnie składa się z kilku "podstref". W zależności od tego, czym się zajmujecie w życiu, takie składowe będzie mieć wasza SK (strefa komfortu). W moim przypadku podstrefy, które mają największy priorytet i niewątpliwie pochłaniają mnie teraz najmocniej to: strefa produkowania dyplomu magisterskiego (od dzisiaj na pierwszym miejscu), strefa pracy (tak tak, pełen etat to już nie przelewki) i strefa treningów. Jest też kilka innych (niemniej ważnych), ale niech pozostaną one moją tajemnicą. 

SK mgr. Każdy, kto doświadczył tego typu rozrywki ma pewnie własne zdanie na ten temat. Ja póki co jestem nakręcona i mam nadzieję, że mój projekt będzie na tyle udany, że nie będę żałowała czasu, który mu poświęciłam i z satysfakcją będę się nim chwalić. Dlatego SK związana z projektowaniem nie jest zbyt duża. Komfortowe na pewno nie jest to, że spędzam weekend przy komputerze głowiąc się nad porządkowaniem miasta (szczegóły mojej pracy zapewne opublikuję po obronie). Tak sobie myślę... właściwie sam fakt, że robię tego mgr jest już pewnego rodzaju wyjściem ze SK. Bo w mojej SK nie ma miejsca na takie ekscesy. No ale załóżmy, że "produkcja mgr" jeszcze się w niej jakoś upchnęła, a wyjściem ze SK jest zaangażowana! produkcja - bez chodzenia na skróty.

SK pracy. Tu każdy powinien się ze mną zgodzić, praca - jaka by nie była - nie mieści się w SK... Z definicji. Nie bez znaczenia jest przecież ilość czasu, jaką się jej poświęca. Póki co praca zajmuje mi 1/3 doby (zaleta normowanego czasu pracy). To całkiem sporo prawda? Jeśli wezmę pod uwagę, że staram się sypiać po ok. 7-8h/dobę, to zostaje mi taka sama ilość na całą resztę. Niby optymalnie. Ale jednak... praca to praca. I nie ma znaczenia czy się ją lubi czy nie. Takie jest moje zdanie. Jeśli jednak miałabym wciągnąć pracę do SK, to jak określić moment, w którym z niej wychodzę? Muszę to jeszcze przemyśleć. Prawdopodobnie, aby odpowiedzieć na to pytanie muszę zdobyć więcej doświadczenia.

SK treningów. Moja ulubiona. Jeśli ktoś mnie nie zna, to tak szybciutko postaram się naświetlić swoje perypetie związane ze sportem. Moi rodzice są magistrami akademii wychowania fizycznego, więc siłą rzeczy sport jest w moim życiu obecny od samego początku. Czasy szkolne to wszelkie gry zespołowe (poza piłką nożną), w wieku od 13 do 19 lat intensywnie trenowałam tenisa ziemnego (byłam licencjonowaną zawodniczką), studia to głównie rekreacja - bieganie, rower i zajęcia fitness, trochę siłowni. Po pierwsze uwielbiam się męczyć, więc sam fakt chodzenia na treningi nie jest dla mnie etapem, który mogę określić jako wychodzenie ze SK. I właśnie o tym najwięcej ostatnio myślałam - kiedy udało mi się wyjść z tej strefy? Czy kiedykolwiek pokonałam granice, poza którymi jest na prawdę nieprzyjemnie? Wiecie jak to się teraz mówi - 100% albo nic. No tak, ale 100% to znaczy ile? Analizuję teraz w głowie ostatnie kilka treningów, które wykonałam i wydaje mi się, że 100% to realizacja całego planu treningowego i wykonanie każdego polecenia trenera. Hm... czyli w sumie żadna filozofia. Każde odpuszczenie powoduje, że procenty lecą w dół. No tak, tylko że 100% to dla mnie wciąż SK. Więc jak z niej wyjść? [Bardzo mocno chcę w tym miejscu zaznaczyć, że każdy musi sam zrobić sobie taki rachunek i określić granice SK, tego nikt nie może narzucić] Otóż odpowiedź znajduję nie w tym ile powtórzeń z założonego planu wykonałam, tylko w momencie kiedy mój umysł podpowiadał mi, że wygodniej byłoby odpuścić, a mimo to walczyłam dalej. Wychodzenie z treningowej SK wydaje mi się najbardziej satysfakcjonujące, ponieważ na treningu muszę umieć się przełamać tu! i teraz! Szybkość w podejmowaniu decyzji, daje szybki efekt - albo zadowolenie z wyjścia ze SK albo świadomość, że dziś się nie udało.

Kolejne pytanie: wychodzić czy nie wychodzić? Już obojętnie o jakiej SK mówimy. Jakie macie odczucia? Wg mnie trzeba zachować zdrowy rozsądek, który podpowie nam kiedy przekroczenie granicy będzie właściwe, da nam radość. Niezdrowe byłoby wychodzenie non stop z każdej SK. Ambicja powinna kusić nas, aby co jakiś czas się przełamać, ale ciągłe życie poza granicami jest praktycznie niemożliwe. Czy ktoś z Was tego doświadczył i ma inne zdanie? Dla tych, którzy nigdy się nad tym nie zastanawiali, polecam świadome określenie swoich SK. Mi to pomaga np. jak zbiera mi się na narzekanie i użalanie się nad sobą. Jeśli wiem, że to, co robiłam mieści się w SK, a mimo to zaczynam jęczeć, to od razu przestaję! Wiem, kiedy mogę zacząć jęczeć, bo wiem co jest powyżej moich 100%. 

Np. teraz powyżej moich 100% będzie m.in. pisanie postów. Ale daje mi to wielką radość, dlatego spinam pośladki i zakładam, że co jakiś czas zaszczycę Hammakk swoją obecnością!

poniedziałek, 1 lutego 2016

Nocne przemyślenia

Codziennie podejmujemy miliony decyzji. Są decyzje dobre, są złe, są takie, które wpływają na całe nasze życie i takie, których skutki odczuwamy tylko przez sekundkę i zapominamy o tym, co się stało. Podjęłam złą decyzję? Muszę podjąć następną. Dobrą? I tu kolejne znaki zapytania. Zamknięte koło, które nigdy nie przestanie się obracać i nie jesteśmy w stanie się z niego wyrwać. Tak już po prostu jest. Rzecz w tym jak przechodzimy przez ten życiowy quiz.

Czasami się zastanawiam, co wpływa na to, że robię tak a nie inaczej. Czy rzeczywiście idę ścieżką wybraną przeze mnie i tylko mnie, czy może taką, którą z jakiś powodów powinnam wybrać. Bo tak powinno być, tak powinnam się zachować, a tak nie powinnam. Dlaczego? Bo ktoś coś powiedział, bo ktoś coś może sobie pomyśli, bo takie są zasady, tak zostałam wychowana, tak mówi moja religia, rodzina, przyjaciele itd. Z czasem nawet zaczynamy wierzyć, że tak będzie lepiej, prościej, szybciej. Zatracamy może jakąś cząstkę siebie w tym wszystkim, może nie jest idealnie, a nasza codzienność odbiega od tej wyśnionej, wymarzonej w dziecinnych snach, ale "nikt nie powiedział, że będzie kolorowo". Wracamy do istniejącego stanu rzeczy. Idziemy dalej tym samym szlakiem, bo znowu religia, rodzina, przyjaciele, zasady...

A gdzie nasza prawdziwa, pełna wolność? A gdyby tak czasem zaszaleć? Postawić swoje egoistyczne JA na pierwszym miejscu. Nie martwić się, że doszliśmy w życiu do punktu, w którym może i chcielibyśmy coś zmienić, ale już jest za późno. Powiedzieć światu "nie!" i ruszyć w zupełnie innym kierunku - takim, którego nikt by się nie spodziewał. Mieć gdzieś to, co powinniśmy albo czego oczekują od nas inni. Odrzucić strach przed nieznanym i przezwyciężyć przede wszystkim swój lęk przed podjęciem złej decyzji. Wyjść ze strefy komfortu, gdzie może szału nie ma, ale jakoś leci i pobiec w nieznane. Koło kręci się dalej, a przed nami jeszcze ogromna ilość kroków do wykonania. Może ten jeden, ryzykowny, egocentryczny akurat się opłaci?



Realizacja marzeń, osiągnięcie tak zwanego "spełnienia" jest dla każdego czym innym, ale zawsze wymaga walki. Przede wszystkim walki z samym sobą i o samego siebie. A potem to już z górki :)